czwartek, 22 stycznia 2015

Jak nie łapie się wrzosówek, czyli historia z dramatycznym antraktem i częściowym happy endem - odc. 6

Dzień siódmy. Niedziela.


Minął już cały tydzień, odkąd moje owce opuściły dom. Skoro Jarek szczęśliwie się odnalazł, powinniśmy teraz na powrót zająć się szukaniem pozostałych na wolności trzech owieczek. A właściwie dwóch i Zygfryda.
O ile tych dwóch nikt nie widział i nie mieliśmy pojęcia, gdzie mogą być, o tyle z Zygfrydem sprawa wydawała się prosta. Okopał się chłopak po drugiej stronie Mrożynki, dokładnie naprzeciwko gospodarstwa Agniechy. Zorion złapałby go w try miga... no ale nie miałam sumienia żądać od Ady, żeby przyjechała i pomogła w łapance. Ale przecież my też mamy psa, a nawet dwie - owczarki bądź co bądź. Sorsha już trochę wiekowa, poza tym nie jesteśmy pewni jej zachowania wobec owiec, mogła być niedelikatna. Bierzemy więc Krimcię i jedziemy po baranka. "A o tam stoi" pokazuje nam drobniutki staruszek, chyba niezupełnie trzeźwy przy niedzieli ;) A i jest Zygfryd, stoi sobie na stromej skarpie, tak sprytnie ukryty, że nie widać go w ogóle od strony drogi. Stoi i gapi się na nas. Spuszczam Krimcię ze smyczy, a ta głupia dostaje szału radości: O, jak super, jaki fajny spacer! O, jest nasz baran, jak fajnie! ;-)i skacze sobie, i ogonem wywija. No pięknie... Próbuję jakoś zburzyć tę sielankę i popycham ją w stronę Zygfryda, on ucieka, a ona go goni... parę metrów, po czym wraca do mnie cała szczęśliwa ;)
No nie, Krimą owiec nie złapiemy.

Dzień ósmy. Poniedziałek.

Wciąż jeździmy i szukamy. Dostajemy sporo telefonów, ale wszystkie dotyczą Zygfryda, który jak to pięknie określiła Agniecha, zbezczelniał na maxa. Zastaliśmy go w ogrodzie u bardzo entuzjastycznej kobitki, która próbowała podkarmiać go marchewką, ale wzgardził. Kiedy powiedziałam, że woli suchy chleb, też się zaraz znalazł... owszem, zjadł, ale podejść do siebie pozwolił na zwyczajową bezpieczną odległość czyli nie mniej, niż 2 metry.

Ledwie zdążyliśmy wrócić do domu i mamy kolejny telefon: jakiś człowiek złapał naszą owcę, która zaplątała się w jeżynach koło mostku w M.! Oczywiście Padre wskoczył w auto i pojechał po nią. Okazało się, że owieczka kuleje. Ma rozległą ranę na tylnej nodze, po wewnętrznej stronie uda - prawdopodobnie pies, może jakiś ostry i gruby drut... Wygląda to koszmarnie, a rana jest na tyle stara, że nie da się jej zszyć - ale nasza pani wet jest dobrej myśli. Owca dostaje zastrzyki, a ja zalecenie codziennego podawania antybiotyku doustnie i przemywania rany. Bidulka jest osowiała, nie chce się ruszać i nie bardzo ma apetyt (ale na szczęście wszystko zmierza ku dobremu!).

Wieczorem Agniecha spotkała naszego barana stojącego przed domem w budowie, na stercie gruzu. Na szczycie tej sterty rosła kępa czegoś zielonego i ją właśnie Zygfryd zajadał. Agniecha wysiadła, podeszła i pogadała sobie do niego, a on stał i słuchał z uwagą. To był ostatni wieczór jego wolności...


Dzień dziewiąty, wtorek.

Z samego rana idziemy do rannej owcy. Stoi w kącie ze spuszczoną głową, ale tupie na nas nóżką. Dajemy jej antybiotyk, potem kładziemy, żeby przemyć ranę. Cuchnie i wygląda strasznie. No ale wetka powiedziała, że nie jest najgorzej... Wydzielamy dla rannej część zagrody, tak żeby miała towarzystwo stada. Co nas pociesza, to to, że chętnie je chleb i owies. To duża, silna owca... trzeba wierzyć, że wyzdrowieje.

Potem pojawia się nasz Pogromca Owiec ;) Tym razem przyjeżdżają wszyscy, Ada nie chce zostawiać odzyskanego mężusia nawet na kilka godzin ;-) Jedziemy po Zygfryda. On naprawdę ma tupet! Idzie w naszą stronę... kiedy jest już blisko, bryka w bok i zmyka, ale niedaleko. Próbujemy zajść go z dwóch stron... spokojnie maszeruje sobie szosą i najwyraźniej ma nas w nosie. Rzucam mu trochę chleba, zjada kawałek i zbiega ze skarpy na łąkę, w stronę rzeki. Ucieczkę z jednej strony blokuje mu gospodarstwo, z drugiej rzeczka, jakieś zbiorniki wodne - lepiej już nie będzie! Zorion wkracza do akcji! Szybko go dogania, a Zygfryd łebkiem ląduje w siatce ogrodzenia. Już, już prawie go mamy. Ale Zorion nie goni, skoro obiekt nie ucieka... stoi więc obok barana i czeka, aż tamten się wyswobodzi... Opadają mi ręce...
Liczymy na Padre, który biegnie od tyłu gospodarstwa, ale on nagle pada na ziemię. Złapał się we wnyki zastawione na lisa ;)
Zygfryd przebiega więc znowu przez ulicę i znika za skarpą. O dziwo, Zorion wraca do Ady i prowadzi ją nad rzekę, gdzie na prawie zupełnie pionowej skarpie jest maleńka półka - na której stoi Zygfryd. Ada zsuwa się do niego, obwiązuje jednym uwiązem za rogi, a drugim pod pachami i woła nas na pomoc. To znaczy - Padre jest potrzebny ze swoimi muskułami, bo wyciągnąć stamtąd barana nie jest łatwo. Z drugiej strony rzeczki obszczekuje nas suczka Agniechy ;)

I tym sposobem mamy odzyskane wszystkie owce, oprócz jednej. Co jakiś czas mamy informacje, że ktoś ją widział. W piątek widzieliśmy ją i my - stała całkiem niedaleko od domu (tyle, że po drugiej stronie szosy), wydawało się, że zaplątała się w jeżyny... ale kiedy podeszliśmy bliżej - uciekła. Była widziana tam jeszcze następnego dnia, co znaczy wróciła na to samo miejsce. Nie wiem, czemu nie wraca do domu, skoro jest tak blisko... Spenetrowaliśmy tą część lasu, ale ona może być już wszędzie.
Dzisiaj spróbowaliśmy w akcie desperacji  szalonego pomysłu: zawieźliśmy tam Jagnieszkę i troszkę ją postraszyliśmy, że uciekamy... licząc na to, że jej przeraźliwe beczenie usłyszy zaginiona owca i podejdzie. Jagnieszka, jako jedyna z naszych owiec, ma naprawdę mocne płuca... (reszta tylko cichutko burczy), beczała, ale choć czekaliśmy, tamta zaginiona nie pojawiła się. Pozostaje nam tylko czekać.









poniedziałek, 19 stycznia 2015

Jak nie łapie się wrzosówek, czyli historia z dramatycznym antraktem i częściowym happy endem - odc. 5

Piątek rano. Dzień piąty.


Jak co dzień idę na pastwisko. Wypuszczam kózki, idę do przyczepy po siano. Wyskubuję garściami sianko z balotów i wtedy dzwoni moja komórka (ta, co ją zawsze mam w kieszeni), dzwoni P. "hej, co się dzieje z twoim zięciem, jest wydarzenie na fejsbuku, wszyscy go szukają..." Nogi uginają się pode mną "to chyba żart..." mamroczę. Przecież wczoraj Ada wysłała mi sms, że wszystko ok? 
NIe chciała mnie martwić... chciała, żebym przespała noc. Sama całą noc szukała Jarka z Zorionem nie wiedząc, czy znajdzie go żywego. Nie pozwoliła mi powiedzieć tym, którzy się dowiedzieli... ale przegapiła P. ;)
Heh, mogę się teraz silić na dowcip i wstawiać uśmieszki, ale nie było mi do śmiechu. Wszyscy już pewnie znacie tą część opowieści - ten dramatyczny antrakt - i wiecie, że szczęśliwie się zakończyła. Trudno mi opisać to, co było pomiędzy. Moja córka trzymająca formę, ani na chwilę nie poddająca się - i moje straszne myśli, które odganiałam z całej siły. Nie, nie, nie! Nadzieja umiera ostatnia!
I te dziesiątki ludzi, czasami zupełnie obcych, którzy wspierali nas - Ją - w tej walce o Jarka, jej przyjaciele z Drużyny czy z Fundacji MondoCane, którzy oplakatowali dosłownie całą Jelenią... szukali dojścia do policji, która nie popisała się ani profesjonalizmem, ani empatią... wymyślali sposoby, aby pomóc... I Wy, kochani moi blogerzy, kiedy nagle zobaczyłam zdjęcie Jarka na wszystkich zaprzyjaźnionych blogach...  nawet nie wiecie, jak bardzo dodawało to nam otuchy ;)
Ja nie przydałam się na nic więcej, niż być obok Niej i parzyć dużo herbaty.
Ale kiedy Ada wróciła z Zorionem przed północą, kompletnie mokra, bo dwie osoby widziały kogoś podobnego do Jarka w Cieplicach i musiała sprawdzić trop... poczułam, że wszystkie nasze spekulacje są błędne... i że Jarek odnajdzie się jutro.
Zmusiłam moją córeczkę ;) do kąpieli i pójścia spać. Zasnęła natychmiast, a ja przytulałam ją mocno całą noc. 


Dzień szósty, sobota.
Godzina 8. Dzwoni mój telefon, to Padre -"Jarek się znalazł!" Dzwoniła policja, że Jarek jest i ktoś powinien go odebrać.
Budzę Adę! Wszystko jest wykrzyknikiem! Jest, odnalazł się!
Ale nie byłabym sobą, gdyby nie dopadły mnie wątpliwości...
Oddzwaniam do Padre: wiesz, kochanie, a może to jakiś głupi żart? Zadzwoń, sprawdź, Ada by tego nie zniosła...
Więc Padre dzwoni pod numer znaleziony w googlach - Komenda Miejska w Jeleniej Górze. A tam - nikt nic nie wie. Pustka, przerażenie... Padre oddzwania pod ten poprzedni numer, zgłosiła się komenda policji i gość potwierdził, że owszem, jest Jarek, ale w szpitalu  na SORze, policjanci też tam są. Uff.

Potem to już wiecie. Ada czeka w szpitalu, aż Jarkowi zrobią wszystkie badania, ja gotuję ogórkową. Agniecha dzwoni, że widziano Zygfryda po drugiej stronie rzeczki, ale on musi poczekać, owce też. Wcześniej płakałam, gdy nie mogłam znaleźć moich owieczek... świadomość, że się gdzieś tułają doprowadzała mnie do rozpaczy. Teraz jakoś wszystko mi się przewartościowało. Długo nie mogłam zasnąć spokojnie, odespać stresu i zmęczenia, uspokoić myśli. Ale już jest lepiej. Najważniejsze rzeczy na świecie, to zdrowie i być razem ;) Reszta zawsze da się jakoś poukładać.



niedziela, 18 stycznia 2015

Jak nie łapie się wrzosówek, czyli historia z dramatycznym antraktem i częściowym happy endem - odc. 4

Nastąpił dzień czwarty czyli - czwartek.


Niestety, żadna owca nie była tak miła, aby sama wrócić o poranku.
Pojechaliśmy więc my do nich... jak myślicie, gdzie? Oczywiście do Agniechy. Po drodze wszędzie widzieliśmy owce: owca-krzak, owca-pieniek, owca-kępa trawy... Mózgi tak się nastroiły na owce, jak na grzyby podczas grzybobrania. Jednak nie udało się znaleźć żadnej.

Agniecha częstuje nas gorącą herbatą; jesteśmy już zmęczeni, a Zorion kuleje. Tego dnia czeka nas powtórka z rozrywki: znowu idziemy na pastwisko na górkę i znowu jedna owca postanawia popłynąć. Biedna Ada znowu musi wskakiwać do rzeki ;) Stoi z owcą po jednej stronie rzeki, ja jestem po drugiej w ostatniej parze suchych butów, więc dzwonimy po ratunek do Padre. Czekamy i czekamy... Ada zaczyna jęczeć, że zamarzają jej stopy... okazuje się, że jakiś człowiek widział owcę i chcąc przekazać tą wiadomość, swoim autem skutecznie zablokował Padre wyjazd.

W końcu jest, wspólnie wyciągają owieczkę i ładują się do auta. Ja biegnę po drugiej stronie rzeki w stronę mostku, żeby mnie po drodze zgarnęli. Wsiadam... i widzę Padre zalanego krwią. Och, to on sam zdarł sobie kawał skalpu, zbyt nerwowo zamykając bagażnik... krew spływa mu z czoła po twarzy, ale dzielnie dowozi nas do domu.
Owca trafia do "letniej kuchni" w miejsce wczorajszej pływaczki, wypuszczonej rano na pastwisko. 

Wydaje nam się, że mamy dość na dzisiaj. Dzwoni Agniecha, że owce weszły do lasku na wzgórzu i włączyły tryb niewidzialności. Ada chce wracać do domu, wybierają się wieczorem do kina. Ja najchętniej zakopałabym się w łóżku. Ale nic z tego: Agniecha dzwoni po raz drugi, że jedna owca stoi przed stajnią, a konie spanikowane zrejterowały na górkę. Jedziemy, mając cichą nadzieję, że po prostu wygarniemy ją ze stajni. Agniecha przemawiała do owieczki, ale tej się w końcu znudziło słuchanie i zanim znajdziemy się na miejscu - rozpływa się w lasku. Rozglądamy się za nią, ale ostatecznie odpuszczamy. 
Podejmujemy szybką decyzję, którą drogą jechać do domu - wybieramy w lewo. Jesteśmy totalnie zaskoczeni, kiedy po drugiej strony rzeczki zauważamy kroczącą z godnością owcę. Zawracamy szybko do najbliższego mostu, wysiadamy i idziemy w jej stronę, a Padre jedzie odciąć jej drogę na mostku następnym. Owca nas zauważa i ucieka, Zorion stara się ją zatrzymać. Cwana ta owca, nie wskakuje do Mrożynki tam, gdzie jest głęboko, szuka płytszego miejsca, gdzie mogłaby spylić na drugą stronę. Na szosie widzimy jakichś ludzi, drzemy się do nich "łapcie ją!"... ale oczywiście są kompletnie zdezorientowani i nawet nie próbują. W końcu na płyciźnie Zorion ją łapie.
Ada już miała wskakiwać do rzeki po raz drugi w tym dniu, ale zauważa betonową półkę i staje na niej, przytrzymując owcę. Tym razem ja zjeżdżam na tyłku po mokrym śniegu i wlewa mi się woda do butów, jestem mokra od pasa w dół...
Za to owieczka jest prawie sucha. Dołącza więc do swojej koleżanki, tę noc spędzą w czwórkę, z Jagnieszką i Rupertem.

Finalnie mamy osiem owiec. Brakuje dwóch i Zygfryda.

Ada jedzie w końcu do domu i przekonuje się, że jej mąż wyszedł z domu rano, bez telefonu i dokumentów, bez swojego psa - i nie daje znaku życia. W krótkim czasie o tym, że Jarek zaginął, dowiadują się wszyscy, oprócz mnie. Ta wiadomość dotrze do mnie dopiero rano. Mogę tą noc przespać względnie spokojnie.


sobota, 17 stycznia 2015

Jak nie łapie się wrzosówek, czyli historia z dramatycznym antraktem i częściowym happy endem - odc. 3

Środa, trzeci dzień.

Z samego rana spotyka mnie super niespodzianka: pod owczą zagrodą leży owieczka, jedna z tych dwóch co się pasły na koniczynie. Wpuściłam ją do stadka i na razie zamknęłam, na kwarantannę. 
Jest więc 5, na dobry początek.

Zwyczajowo jedziemy najpierw do Agniechy. Pod kępą brzóz na jej pastwisku leżą trzy owieczki i Zygfryd. Leżą spokojnie gdy podchodzimy, ale po przekroczeniu odległości krytycznej zrywają się do galopu (oczywiście mamy wiadra z chlebem i miłe uśmiechy na twarzach, bla bla...). Pędzą przez pastwisko z rozwianym runem, powodując dziki popłoch wśród koni. Zygfryd biega najszybciej, po chwili znika nam z oczu. Pozostałe owce pędzą w stronę rzeczki, za nimi Zorion. Pierwsza nie wyhamowuje i leci ze skarpy do wody. Rzeczka nie jest głęboka, runo owcy rozkłada się na boki jak skrzydła i powoli zaczyna dryfować, ale Zorion wczepia się w wełnę i przytrzymuje ją. Nadbiega Ada i wskakuje do lodowatej wody, łapiąc owcę. Stoją tak, czekając na pomoc Padre. Na szczęście po śniegu można podjechać prawie pod samą rzeczkę. Po chwili mokra owca, mokra Ada i mokry Zorion są w aucie i jadą do domu osuszyć się i rozgrzać. Owieczka zostaje roztarta do sucha i tymczasowo ulokowana w "letniej kuchni" czyli lokum Jagnieszki i Ruperta. Cała trójka fajnie się integruje, chociaż Jagnieszka chyba nie jest zachwycona gościem.

Tymczasem na pastwisku Agniechy dzieją się rzeczy straszne. Dzieląc pastwisko z końmi nasze owce lgnęły do innych koni, upatrując w nich gwarancji bezpieczeństwa. Za to konie Agniechy, które nigdy owiec nie widziały, są totalnie przerażone. Z obłędem w oczach uciekają przez owcą, która próbuje je dogonić. Jedna mała owca i tabun klaczy... ziemia drży, klacze próbują schronić się w stajni, ale boją się owcy, więc kręcą się po dolnym padoku, a my liczymy, że uda się owieczkę zagonić do stajni(?!) albo w jakiś kąt i złapać. Ale konie wymykają się z powrotem na górę, a owca zmyka wraz z nimi.
I kończymy ten dzień z sześcioma owcami pod kontrolą.
Ktoś z nas jednak był na tyle przytomny, żeby zrobić zdjęcia wczorajszej Narnii - to Padre ;)
Grażyna pytała, co z naszą trójnóżką, tak z nami związaną. Otóż ona i jej kurdupelkowaty towarzysz nie są w stadzie. Mieszkają w domu w pomieszczeniu na dole, przystosowanym specjalnie dla nich (a wcześniej dla kózek). Pasą się koło domu, chodzą gdzie chcą. Czasami Jagnieszce udaje się otworzyć drzwi wejściowe i potrafią wejść na górę po schodach i zrobić nam nalot, kiedy jeszcze leżymy w łóżkach ;) Tak długo wali łebkiem w drzwi, aż ustąpią. Rupercik został pozbawiony męskości, żeby nie zagrażał naszej panience. Próbowałam połączyć Jagnieszkę ze stadem, ale ona boi się ich panicznie. Zresztą nie chcemy ryzykować, żeby coś jej się stało na pastwisku. 
Cdn.

piątek, 16 stycznia 2015

Jak nie łapie się wrzosówek, czyli historia z dramatycznym antraktem i częściowym happy endem - odc. 2

Dzień drugi. Wtorek, Trzech Króli.

Dzisiaj mamy mocną ekipę, jedziemy po Agniechę, która wyraziła ochotę uczestniczenia w poszukiwaniach. To chyba - na pewno! - najpiękniejszy dzień tej zimy. Na gałęziach osadziła się szadź, świeci słońce, śnieg skrzy się brylantowo i czujemy się jak w Narnii albo innej bajce. Szkoda tylko, że musimy odnaleźć i przekonać do powrotu 11 owiec.
Dwie wciąż pasą się na łące pana M., ale gdzie jest pozostała dziewiątka?
Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy spod domu Agnieszki, gdy dziewczyny krzyczą "są owce!".
Jakie owce, to przecież sarenki... mruczę pod nosem. Ale wspinam się z mozołem pod górkę i owszem - po chwili napotykam uważne owcze spojrzenie. Jest jedna. Gapi się przez chwilę, a potem oczywiście spyla. Bawimy się w Winnetou i idziemy po śladach. Jak odróżnić ślady owcze od sarnich? To proste: owce zostawiają po bokach smugi od runa, tak jakby ktoś przeczesał śnieg miotłą ;) W końcu wypędzamy owieczkę na drogę w kierunku krzyża... czyli w stronę domu. Jakiś czas biegnie przed samochodem, po wczorajszych koleinach - tak jej na pewno wygodniej, bo śniegu jest sporo. Jest już całkiem blisko, ale przy pierwszych zabudowaniach R. nagle zbacza z trasy na pole. Wysiadamy z auta i próbujemy ją skłonić do zachowania właściwego kierunku, cóż... zawraca galopkiem tam, skąd przyszła. Agniecha i ja idziemy po jej śladach, wężykiem. Ale rozpłynęła się w powietrzu... 
A Padre z Adą jadą do domu po Zoriona, jej psa tropiącego (no i w końcu owczarka ;-))
Taak, użycie Zoriona to był strzał w dziesiątkę. Kiedy na skraju agniechowego lasku zobaczyliśmy stadko, Padre zajechał od drugiej strony i napędził je na nas. A Zorion ruszył do akcji! Pięknie odseparował jedną owieczkę, a ta gapa na zakręcie przewróciła się na grzbiet i... została z nóżkami godzącymi w niebo. Padre dobiegł, zamotał jej uwiąz na rogach i - jest pierwsza! Nie było łatwo doprowadzić ją do samochodu, skakała jak mustang. Ale w bagażniku zaraz się uspokoiła.
Tymczasem Zorion złapał drugą owcę, ale uciekła, zanim Ada dobiegła. Trzecią zapędził w jeżyny i tam się zaplątała. Znów ją Ada złapała na uwiąz i do auta... mamy dwie! Jedziemy z nimi na pastwisko, każda z nas - Agniecha i ja -  trzymając "swoją" owcę... a Ada i Zorion szukają reszty.
Ledwie udało nam się łajzy zamknąć w zagrodzie i wrócić, a tu kolejny sukces: Zorion znowu przytrzymał jedną i już ją Ada miała zamotaną na uwiązie. Jesteśmy pełni euforii i wiary, że teraz to już tylko kwestia czasu, by wszystkie wyłapać. Wracamy na popas do domu, zjeść zupę i dać Zorionowi odpocząć - chłopak napracował się rzetelnie. A kiedy zawozimy tą trzecią złapaną uciekinierkę... na pastwisku pod drzwiami zagrody stoi owieczka, którą tropiłyśmy z Agniechą. Sama wróciła do domu ;) i bardzo się ucieszyła, kiedy wpuściliśmy ją do koleżanek. 
Mamy więc cztery w zagrodzie ;)
Ale to jeszcze nie koniec. 
Tuż przed zmierzchem odwozimy Agniechę do domu. W drodze powrotnej postanawiamy "zapolować" na te dwie outsiderki, co to wyżerają spod śniegu koniczynę pana M. Jednak Zorionek jest już zmęczony, a one nażarte i wypoczęte. Uciekają mu, rozdzielając się w dwóch kierunkach.
Potem wieczorem dostajemy wiadomość, że jedna podeszła do zagrody dla koni pani D., ale przepędził ją kucyk... Pani D. zamknęła konie (i kucyki) i wystawiła siano, ale owieczka już nie wróciła.
I tak to moja radość została przyćmiona.
Zdjęcia owieczek - jeszcze w komplecie - dzięki oku, aparatowi i uprzejmości kochanej mojej Megi ;-)


ps
Padre kazał Was uprzedzić, że odcinków będzie dużo... dzisiaj jest dzień dwunasty, a jeszcze nie ma zakończenia...



czwartek, 15 stycznia 2015

Jak nie łapie się wrzosówek, czyli historia z dramatycznym antraktem i częściowym happy endem - odc. 1

Dzień pierwszy. Poniedziałek.
Całą noc padał śnieg, jest zupełnie biało. Idziemy z samego rana na pastwisko, Padre dorobić do owczego paśnika korytka na owies, ja wypuścić kozy. Jest zupełnie cicho i nagle pytam "gdzie są wszyscy?"... oprócz kózek, które są zamykane na noc, na pastwisku nie ma nikogo. Mokry ciężki śnieg położył pastucha od strony pola i nasze zwierzaki poczuły się wolne. Nic to nowego, że hucuły wybrały się na przechadzkę, ale pierwszy raz poszły za nimi owce.
Spokojnie jedziemy do Mlądza w zwyczajowe miejsce ucieczek naszych koni - poletko koniczyny u pana M. i - niespodzianka... nie ma ich. No to cóż... idę na poszukiwania, a Padre wraca autem do domu. Znów zaczyna padać śnieg i nawet mi się to podoba ;) Jednakowoż nie znajduję ani śladu uciekinierów.
Tymczasem Padre znajduje owce, całkiem niedaleko od domu. Jedziemy tam z dużym żółtym wiaderkiem suchego chleba.
I w tym momencie weryfikują się zasady łapania wrzosówek, funkcjonujące w obiegowej opinii.
Otóż.
Owiec wrzosówek nie łapie się na suchy chleb.
Nie łapie się też na żółte wiadro.
Stado spieprzyło, mimo zachęcającego wymachiwania żółtym wiaderkiem z szurchającym suchym chlebem. W złą stronę spieprzyło - w stronę Mlądza. Ja za stadem, z żółtym wiaderkiem... Dobrze, że jest ten śnieg, idę po śladach, w końcu widzę je ze wniesienia. Jednomózgowe stado włazi na podwórko pani S., wtedy wyskakuje z ujadaniem mały kundelek i stado się rozpierzcha, ja biegnę za owcą, która wybiegła na szosę i wpadła do czyjegoś ogródka. Stoi przed drzwiami domu i przez chwilę mam nadzieję, że da się złapać. Dzwonię po Padre "przyjedź do Mlądza, mam owce". Podchodzę do owieczki przymilnie grzechocząc chlebem. Oczywiście spieprza w głąb ogrodu. Ganiamy za nią we czwórkę - ja, Padre i dwóch miłych panów - nie ma szans. Te słodkie owieczki w sytuacji zagrożenia skaczą w górę na metr jak pingpongi. 
W końcu jedyne, co możemy zrobić, to zagonić ją z powrotem do stada.
Pani S. zamyka pieski i udaje nam się stado skonsolidować. I tam je zostawiam, na skraju jej łąki. Mam wrażenie, że patrzą na mnie z lekką pogardą, gdy odchodzę ze spuszczoną głową i żółtym wiadrem. 
Zaczyna się niezła zadymka, śnieg wiruje, wiatr wtłacza oddech do ust. Idę na skróty do R. i nagle w tej zadymce na górce, koło krzyża*, widzę nasze konie! Próbuję je wołać, ale chyba nie słyszą, i tylko ich zady nikną w śnieżycy...
Wlokę się więc do domu.
Dostajemy cynk, że dwie owce odłączyły się od stada i pasą się na polu pana M. (koniczyna!). Jedziemy z powrotem do M. - są! Podchodzę do nich bliziutko i rzucam chleb. Owszem, zjadają - i odsuwają się na bezpieczną odległość. Próbuję je zagonić w stronę domu, ale zupełnie nie chcą współpracować. Kawałek idą we właściwym kierunku, ale potem zataczają łuk i wracają w to samo miejsce. I tak sobie krążymy godzinkę, aż w końcu kończy się suchy chleb i moja cierpliwość. I po raz trzeci wracam do domu... sama.
Potem jest już z górki.
Agniecha dzwoni, że nasze konie ktoś widział i już wiadomo, gdzie są.
Przyjeżdża Ada z Zorionem. Trasę z Jelonki miała taką, że śmierć w oczach...
Pod nasz dom przyjeżdżają ludzie, którzy też konie widzieli.
Ładujemy się w auto i Padre po raz kolejny zawozi nas na miejsce. O dziwo, klacze są wręcz szczęśliwe, że chcemy je zabrać do domu, Oda sama wpycha łeb w kantar. Są całe spocone i idą grzecznie, cichutko tylko parskając. Ogierki depczą nam po piętach. Pada śnieg i jest taka mgła, że niczego nie widać na 10 metrów. Idziemy drogą, potem skrótem, potem się gubimy. Gdyby nie GPS w telefonie Adki chyba byśmy się długo błąkały...
Ale gdy trafiamy na krzyż* już jesteśmy w domu... prawie.
Tak naprawdę mamy jeszcze kawałek i ostatecznie kiedy już możemy usiąść przy kominku z czymś na rozgrzewkę, jest godzina 20.

*Krzyż, dla tubylców, jest konkretnym znakiem orientacyjnym. Dla pozostałych - mniej więcej w połowie drogi między Rębiszowem a Mlądzem, na wzgórku.

sobota, 10 stycznia 2015

Jarek się odnalazł!

Mam cudowną wiadomość: mój zięć odnalazł się dziś rano. Cały i zdrowy, przemoczony do suchej nitki. Wklejam tekst Ady z FB:

Po dwóch dobach Jarek się odnalazł.
Jest cały i zdrowy.
Błąkał się po lesie, nie mógł trafić do domu. Nie pamiętał pierwszego dnia zaginięcia, drugi spędził usiłując trafić do domu. Już wczoraj próbował poprosić jakąś kobietę spacerującą z psami, by wezwała pomoc, ale uciekła gdy zaczął się zbliżać.
Dziś rano podszedł do innej kobiety i poprosił o zawiadomienie pogotowia. Trafił na SOR i tam do Niego przyjechałam.
Teraz jestem w domu spakować suche ubrania i zaraz do Niego wracam. Pewnie już dziś będzie mógł wrócić do domu.
Wszystkim którzy nas wspierali, a przede wszystkim tym aktywnie szukającym i plakatującym dziękuję najpiękniej jak umiem. Bez Was chyba bym osiwiała.
A dla wszystkich niech to będzie morał na przyszłość, że jeżeli znika dorosły, zdrowy mężczyzna, to wcale nie musi zachlać ani uciec do kochanki. Trzeba walczyć o traktowanie sprawy poważnie i mieć nadzieję.

Nawet sobie nie wyobrażacie, jaka to ulga ;-))
Myślałam, że thriller o ucieczce owiec będzie hitem roku, ale życie napisało scenariusz, jakiego nie byłam w stanie sobie wyobrazić...
Dziękuję Wam wszystkim za wsparcie i słowa otuchy. Pomoc, jakiej doświadczyliśmy, jest niesamowita. Dziękuję, dziękuję!
I lecę gotować zupę dla Jarka ;)

piątek, 9 stycznia 2015

Zaginął mój zięć!

Kochani, wszyscy czytelnicy tego bloga. Wczoraj zaginął mój zięć, Jarek Komorek. Poniżej wklejam apel opublikowany na FB. Proszę, udostępniajcie, rozglądajcie się, cokolwiek możecie. On może być wszędzie. Jakiekolwiek informacje na FB lub pod nr telefonu 604 12 59 17.
https://www.facebook.com/events/580832388684879/

W czwartek rano (ok. 8:00-8:30) mój mąż Jarek wyszedł z domu. Po drodze spotkał sąsiadkę, powiedział jej "dzień dobry". To był ostatni moment gdy Go widziano.
Nie wziął ze sobą ani telefonu ani portfela. Nie miał żadnych dokumentów ani pieniędzy.
W Jeleniej nie ma znajomych, żadnego adresu pod który mógł by się udać.
Jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Mój mąż jest najbardziej rzetelną osobą jaką znam. Kiedy zastanawiam się co musiało by się stać, by nie dał znaku życia boję się myśleć.

Przede mną długa noc. Będę Go szukać. Może Jarkowi coś się stało, może potrzebuje pomocy.
Proszę Was, rozejrzyjcie się choć przez chwilę. Może ktoś widział mojego męża i może mi udzielić informacji o Nim.
Dzwońcie na numer 695 671 640