Albo mogę też zacząć innym powiedzonkiem: nie miała baba kłopotu, kupiła Jagniu... kozę. Dla towarzystwa.
Młodą kózkę, ciekawską i rezolutną. Liczyliśmy - o, naiwni! - że zajmą się sobą i wreszcie Jagnie odczepi się od mojej - i Krimy - spódnicy ;) Zupełnie nie wiem, jak do tego doszło, ale nagle na pokojach mieliśmy i owcę, i kozę... I obie domagały się atencji. Na dworze obie deptały mi po piętach... gdzie ja, tam one. Co z tego, że Padre ogrodził dla nich kawał ogrodu, z krzaczkami malin i truskawek, śliwkowymi samosiejkami i bujną trawą - nie było chętnych na przebywanie tam. Kózka Dumla wyeksmitowana na noc do "koziarni" (przyszłej letniej kuchni) beczała żałośnie.
Dumla II. Dumlę I można zobaczyć tutaj ;)
Kupiliśmy więc drugą kózkę, do towarzystwa pierwszej - półroczną Kalanthe czyli Kalę. Nie jest tak łatwo kupić w okolicy zakolczykowaną kozę, chłopi trzymający kilka zwierzaków nie chcą się bawić w rejestracje, kontrole itp. Kala nie miała kolczyka, ale ją podczepiliśmy do urodzin kozy znajomego, jako bliźniaka ;) i po wielu perypetiach udało się w końcu ją też zarejestrować. No i mamy dwie kózki... ale nie wiedzieć czemu nie wystarcza im ich własne towarzystwo. Nie mówiąc już o tym, że rozrabiają podwójnie. Cwana kózka Dumla potrafi wydostać się z każdego zamknięcia, osamotniona Kala rozpacza wniebogłosy. Jagniu nie szczędzą bucnięć, tak że biedne schodzi im z drogi. Cała trójka stara się być jak najbliżej mnie.
Kalanthe
Efekt jest taki, że po moim, i tak skromnym, przedogródku, nie zostało śladu. A wszystkie drzewka zostały objedzone z liści do metra.
Zostałam pasterką pełnoetatową.
Od świtu do zmroku spędzałam czas w ogrodzie, pilnując trzódki. Czasami udało mi się umknąć do domu, ryglując drzwi i zostawiając Krimę na straży... starając się pośpiesznie ogarnąć,
coś ugotować... Cała hołota zalegała wtedy ciasno pod drzwiami i czekała.
Wieczorami obierałam, szatkowałam i mieszałam w garach. Ustawiałam na półkach całe rzędy słoików: jagody, paprykę, ogórki, aronię, suszone pomidory. Ceny były w tym sezonie takie, że nie dało się nie kupić, nie przerobić...
Nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać po naszym sadzie, to nasz pierwszy rok. Czereśnia była obsypana cudownymi, wielkimi ciemnymi owocami - wszystkie zjadłam ;) Sierpień zasypał nas renklodami, nastawiliśmy wino i nalewki, porobiłam dżemy i kompoty. Za to wiśni i węgierek - jak na lekarstwo. Padre przynosił codziennie koszyk grzybów - najpierw kozaki, potem prawdziwki, trochę też podgrzybków. Mamy zapas suszonych i marynowanych na zimę, a najedliśmy się jak nigdy w życiu ;)
Zebrałam już dynie, w tym roku tylko jedenaście, za to każda inna.
Teraz gałęzie uginają się od jabłek i gruszek... nasze zwierzaczki bardzo w nich gustują ;)
Wracając do zwierzaczków...
Nasze owce dostały baranka. Przyjechał od Rogatej Owcy, a transfer odbył się we Wrocku pod ASP - jako happening - wzbudzając pewne zainteresowanie gawiedzi ;) Młodzian jest cudnej urody, a i charakteru - podróż zniósł z godnością i bez problemów się w przyszłym haremiku zaaklimatyzował.
Baranek Zygfryd
Przez moment mieliśmy więc tuzin wrzosówek.
Jednakowoż trzynastka to moja liczba, więc i do Jagnia przyjechał kolega (no bo nie kawaler) słodki, mały, obsrany Rupercik. O miesiąc młodszy, ale ileż bardziej ogarnięty. Nie boi się Krimy, nie boi się sam spać, je mi z ręki. Chyba mamy szczęście do baranków ;)
Kózki przeprowadziły się - wreszcie - do prawdziwej koziarni, daleko od domu ;) Chyba się im podoba. Integrują się na pastwisku z końmi i owcami - oczywiście Dumla próbuje rządzić ;) Ja trochę odetchnęłam... z przyjemnością zaglądam do nich oprócz zwyczajnej obsługi porannej, południowej i wieczornej. Stęsknione domagają się pieszczot, ale nie protestują zbytnio, gdy odchodzę.
Pozostało Jagnie, rozpuszczone do granic, głośno domagające się swoich praw i przywilejów, którymi sami je obdarzyliśmy. W dodatku z wciąż nie zagojonym kikutkiem. Nie potrafię być twarda, głucha i stanowcza, choć powinnam. Powinnam zamknąć ją z Rupertem na noc, a do uszu wsadzić stopery.
W porównaniu z naszymi dzikimi owcami Soyeczka wygląda jak prosto od fryzjera...
...a jeszcze niedawno wyglądała tak...
Tymczasem Jagnie śpi w pokoju na swoim kocyku, a Rupercik sam, cichutko, w "letniej kuchni". Padre wyjechał na agaty do Bułgarii, wraca za tydzień i zapowiedział, że po powrocie nie chce widzieć w domu żadnych zwierzaków (chyba nie miał na myśli suk i koteczka?). A jak mam to zrobić, no jak?!
Długaśne pościsko wyszło, ale dawno nie pisałam. Nie było jak... Starałam się zaglądać do Was, ale bywało, że nie otwierałam lapcia przez kilka dni. Liczę bardzo, że teraz to się zmieni... wszak nadeszła jesień, moja ukochana pora roku, a wraz z nią dłuższe wieczory ;-))
Ściskam czule,
Inkwi ;)
Gosiance Wrocławiance zaginął ukochany kot Kayron.
Poszukuje go bezskutecznie od kliku dni. Cała historia opisana jest na blogu.
Nie muszę chyba pisać, jak wielka jest jej rozpacz.
Jeśli ktoś może pomóc...
Kiedy po
kolejnym
dniu pełnym znoju, potu i krwi wokół naszych "bezobsługowych" zwierząt, późnym wieczorem - lub wczesną nocą - usiadłam w moim śliwkowo-wiśniowym sadku, z jagniem na kolanach (waga: 6500 g), z ukochaną białą suką i stóp i z kieliszkiem wina (a nawet drugim)
z oddali dobiega muzyka biesiadno-weselna: jesteś szaloonaaa...
a wokół taniec świetlików (czy uwierzycie, że zobaczyłam je pierwszy raz dopiero tutaj, gdy wleciały do naszej sypialni?)
pomyślałam sobie: nieustające wakacje...
Hmm.
Niektórzy lubią czynny odpoczynek ;)
Na życzenie - Jagnię:
Niestety nie chce się załadować żaden filmik, a widać na nich, jak Soya śmiga w podskokach i pokazuje ząbki...
Codziennie przez trudny i dziwny czas między snem a jawą, między brzaskiem a porankiem, przepływam z kubkiem kawy z mlekiem, podanym litościwie przez Padre. Kiwam się oparta o poduszkę i w półśnie zerkam na obietnicę pięknego dnia, wyświetlaną za oknem.
Pospałabym jeszcze, ale taki piękny dzień dzisiaj... - ten tekst słychać u nas co rano ;)
Pierwszą czynnością po zwleczeniu się z łóżka jest rytualne licznie owiec. Idę na pastwisko, sprawdzam elektrycznego pastucha, a potem liczę.
Raz, dwa, trzy... siedem, osiem. Niezupełnie się zgadza. Powinno być dziesięć, ale owce o poranku zalegają w postaci skłębionego kołtuna. Podchodzę bliżej i w kołtunie objawiają się owce o dwóch głowach lub podejrzanie dużych korpusach. Trzeba je troszkę rozruszać i rozluźnić kołtun, żeby liczba się zgadzała.
Mamy jedenaście owiec.
Dziesięć
na pastwisku. Jedenastą maleńką w domu.
Soyka pachnie mlekiem, siankiem i odrobinę owcą. Futerko ma poskręcane w pierścionki jak karakuły, całkiem czarne, tylko na pyszczku i za uszami siwe. Kopytka są jeszcze nie zużyte i lśnią, jak lakierowane. Na główce wyrastają jej maleńkie różki, wielkości główki od szpilki ;)
Soya skończyła już 10 dni, a my wciąż drżymy o jej życie. Dni, kiedy wydawało się, że już najgorsze za nami, przeplatają się z kolejnymi kryzysami. Złamanej nóżki niestety nie udało się uratować i konieczna była amputacja.
Nasza nowa wetka, Stefi, Niemka, mieszka w tej okolicy już 21 lat. Jest prawdziwym weterynarzem z powołania ;) Wspiera nas, ratuje i odpowiada cierpliwie na moje rozpaczliwe telefony, a małej Soyce okazuje mnóstwo serdeczności ;) Nie przeszkadza jej, że nie ma lekarstw dla jagniąt - bo przecież nie opłaca się ich leczyć. Dzięki jej radom jakoś funkcjonujemy ;)
Mamy za sobą nieprzespane noce, karmienie owieczki strzykawką, opatrunki, biegunki i kroplówki...
Dzisiaj Soya radzi sobie względnie dobrze, sprawnie kuśtyka na trzech nóżkach, zaczęła znowu ssać łapczywie mleczko z butelki. W ogrodzie starannie obwąchuje każdą trawkę i liść, wczoraj pierwszy raz skubnęła trawki. I oby tak zostało!
Za Krimą biega jak za matką. Jak tylko traci ją z oczu, rozpacza wniebogłosy! Krimcia jako porządna owcza matka oblizuje jej pyszczek z mleka i dupkę z... wiecie czego ;)
Żeby zasnąć, musi się przytulić, najchętniej do mojej szyi. Oczywiście śpi z nami w łóżku - kto by tam wstawał w nocy do owcy ;))
I wiadomość z ostatniej chwili:
wszelkie znaki pokazują, że srokata klacz Oda oźrebi się lada moment... może tej nocy? O rety...
Cóż bowiem znalazłam, robiąc dziś rano obchód pastwiska? Maleńkie jagnię ze złamaną nóżką, porzucone przez matkę i resztę stada. Płaczące wniebogłosy.
Tylko dlatego je zresztą znalazłam. Wszyscy od dawna siedzą na górnym pastwisku, a malec leżał na dolnym. A jakieś przeczucie miałam i tam poszłam.
Nie powiem, wkurzyłam się i k***y leciały. To miały być młode roczne owieczki, jarki, bez żadnych ciąż! A tu jakaś młoda matka znienacka urodziła i okazała się być zupełnie nieogarnięta.
Zawinęłam maluszka w koszulę, zabrałam do domu i za telefon, szukać pomocy. Z gospodarstwa, z którego moje owce przyjechały, dostałam mleko zastępcze i butelkę ze smoczkiem. Mała - bo to dziewczynka! - ssała tak łapczywie, że maleńką porcję zjadała w sekundpięć ;) A potem ssała mój palec i poczułam, że ssie mocno i jest bardzo silna. Tylko złamana nóżka jej smutno dyndała...
Nosiłam ją więc przy piersi, tuliłam i karmiłam co 1,5 godziny, czekając na wetkę. Próby odłożenia do koszyka kończyły się donośnym bekiem! Wetka złożyła nóżkę, unieruchamiając ją szczapką drewna, dała lekarstwa przeciwzapalne i przeciwbólowe i szczepionkę na część chorób (jako, że siary nie udało nam się zdobyć).
Wydawało nam się, że najlepsze, co możemy zrobić, to złapać matkę i dostawić do niej małą. Ha. Złapać. Ale którą? Tą, która meczy na widok jagnięcia.
No to zapraszam do nas na rodeo. Owce spieprzały aż miło, wszystkie. Skakały na metr w górę z rozwianym runem i dzikością w oczach. Złapaliśmy jedną i okazała się być niewinna ;) Pomógł nam przypadek: dwie owce zaplątały się rogami w siatkę i mieliśmy wielkie szczęście, bo jedna miała wielkie cycki ;) Z pomocą pana Władka rozdoiliśmy ją i jak tylko siara strzyknęła, przystawiliśmy jagniątko. Ależ ssała ;-)) Uff...
Na ten moment sytuacja jest taka: w przyszłej letniej kuchni (która była już stajnią i owczą izolatką) zrobiliśmy owczarnię, gdzie siedzi wyrodna matka i jej córka. Jeśli mała nie będzie ssała sama, trzeba będzie zdajać mleczko i karmić butelką. Ale jednak będą razem i może po kilku dniach jagnię nabierze siły i będzie ssać samodzielnie.
A nóżka może się zrośnie.
Trzymajcie mocno kciuki!
Przedstawiam Wam nasze pierwsze jagnię:
Soya, ur. 3.06.2014, waga 2200 g ;)
ps
Dzisiaj ostatecznie zweryfikowałam wiarę w zwierzęta "bezobsługowe" ;)
ps2
Matka jednak nie chce karmić małej, nie daje się też zdoić - pozostaje butelka :(
...jakie przybyło nam towarzystwo na pastwiskach, tego zapraszam do Thrimy (prywatnie córki inkwizycyjnej).
Bo ode mnie to się raczej relacji nie doczekacie...
Jednakże ściskam czule,
Inkwi ;)
Nigdy nie myślałam o owcach. Miały być kozy, wymarzone. I będą... kiedyś. Jak się trochę bardziej ogarnę.
A owieczki są takie bezobsługowe ;-) Dlatego odważyłam się i oto - tydzień temu przyjechały!
Są piękne i każda inna. Jeszcze nieco nieśmiałe, nie dają się dotykać. Ale z każdym dniem pozwalają podejść bliżej.
To Szara Rogata Wrzosówka Lüneburska. Dziesięć rocznych panienek.
Pierwszy raz zobaczyłam je na blogu Rogatej Owcy. Wcześniej nie wiedziałam, że owieczki mogą mieć rogi. Pewnie nie tylko ja... jak tylko pojawiły się u nas, zaczęły się peregrynacje rodzin z dziećmi, żeby "obejrzeć te barany" ;-) Bo okazuje się, że wioskowe dzieci nie widziały barana ni owcy. Tak więc oprowadzałam wycieczki i cierpliwie tłumaczyłam, że one tak mają - wszystkie są rogate.
Na Akcji Owca mocno ucierpiał ogród - jeśli tak mogę nazwać hektar zarastającego w szalonym tempie areału, na którym usiłuję zorganizować warzywnik - oraz wciąż czekające na posadzenie kilkaset drzewek. Wszystkie siły zostały przerzucone na szykowanie miejsca dla naszego stadka. Zrobiliśmy porządne stałe ogrodzenie w miejsce elektrycznego pastucha, który stał się przyczyną traumy naszych psów... każdy oberwał prądem i teraz tylko zerkają lękliwie z daleka (przez pierwszy dzień nie chciały wychodzić z domu).
Nie muszę chyba dodawać, że remont Domu nie posunął się ani o cal...
Zebrałam się do napisania tego posta dzięki kopowi od Megi, cudne zdjęcia rozwianych włosów wrzosówek są autorstwa ZiŁ, a Agniecha wspierała nas w krytycznych sytuacjach (o których być może napiszę... ale na wszelki wypadek nie obiecuję). Odwiedziły nas też dwie szalone dziewczyny na rowerach... i już umówiłyśmy się na rewizytę w lipcu, bo nie zdążyłyśmy się nagadać ;) Blogi rządzą!
Ściskam majowo,
Inkwi;)