wtorek, 2 grudnia 2014

Agnieszko!

Nasza trójnoga owieczka kończy jutro pół roku. Trudno opisać nasze uczucia wobec niej...
A może bardzo łatwo: jesteśmy chyba wciąż zakochani ;) Jak za czasów, gdy mieściła się nam na dłoni i zasypiała wtulona w nasze szyje... Oczywiście łatwiej było ją kochać, kiedy była jagnięciem, słodkim i przytuleckim, i tak bardzo zależnym od nas. Wychodziliśmy ze skóry, żeby jej dogodzić, zaopiekować się wzorowo.
No i wyrosła na piękną owcę. Naprawdę ma piękny, szlachetny profil, rzęsy jak firanki i oczy w kształcie migdałów, wyjątkowej urody runo i zgrabne dłuugie nogi. Cóż z tego, że tylko trzy. Daje radę ;-)
Kiedy była maleńka i karmiliśmy ją butelką, na zmianę kozim mlekiem i preparatem sojowym dla cieląt, Soya to było bardzo adekwatne imię. I ładnie się zdrabniało ;) A jak Soya podrosła, przestała nas straszyć, że umrze i zaczęła być pyskata, wołała "jagnieee"- i wtedy została Jagniem. 
Jak to się stało, że nazwaliśmy ją Agnieszką? Ano tak: pojechał Padre na kamole do Bułgarii. I raz zobaczył na targowisku napis "телешко - агнешко" (młodzieży, której nie katowano obowiązkowym językiem rosyjskim, śpieszę objaśnić, że czyta się "tielieszko - agnieszko"). Wydało się, że 'agnieszko' znaczy 'jagnięcina' ;-) Ale jakież to piękne imię! 
I tak zaczęliśmy na nią wołać: Agnieszko! Bo stała się owcą hardą i niezależną, prawdziwie rogatą :) Daje się głaskać tylko w wybranych miejscach i w określony sposób (mocno i gwałtownie, brońbosz nie delikatne smyranie!). I to nie zawsze... Czasami miewa fochy i buca nas swoim ślicznym czarnym łebkiem. 
A co najważniejsze, ku naszej wielkiej uldze zamieszkała z Rupertem w "letniej kuchni", sami sobie wchodzą i wychodzą, a my możemy w domu grzać! Biedny Rupercik wlecze się za nią jak wierny giermek. Są nierozłączną, choć raczej niedobraną parą ;)
Pierwszy tydzień - jeszcze nie widać różków
Krimicia stała się jej mamą zastępczą
Zawsze były razem...
W normalnym domu na kanapie to najwyżej kot albo pies
Raz ja na wierzchu, a raz ty... razem fajnie się śpi
Bez nóżki też można wskoczyć na ławkę
Różki rosną
Kikucik się już zagoił i nie nosi opatrunku
Taka jestem teraz śliczna...


No i jeszcze.
Kiedy choruje zwierzak, to wiecie, jak jest... Smutno bardzo, bezradność i strach. Nasza Sorszynia, starsza suczka (lat prawie 11) miała w niedzielę usuniętą śledzionę z dwoma guzami (8 cm, wysięk do jamy brzusznej). Rokowania zależą od rodzaju guzków i to się okaże za 2-3 miesiące. Póki co cieszymy się, że wciąż jest z nami i mamy nadzieję. 

niedziela, 16 listopada 2014

Cisza wyborcza

Zrobiliśmy sobie dzisiaj wycieczkę objazdową: Grudza, Pielgrzymka, Janice, Kłopotnica.
Zdjęcia są autorstwa Padre. Zrobione po drodze.
Chmury wyglądały, jakby za moment miał sypnąć śnieg i ogólnie klimaty były nieco złowieszcze (co raczej nie miało związku z dzisiejszymi wyborami... w R. o godz. 19 frekwencja przekroczyła 50%).
Takie tam... do pooglądania ;) 
Ściskam czule, 
Inkwi ;)

sobota, 8 listopada 2014

Rzecz o jabłkach

Pierwsze były, rzecz jasna, papierówki. Te najwcześniejsze strzelały w zębach kwaśnym sokiem, wykrzywiając twarz i przypominając dzieciństwo. Zbyt szybko dojrzewały, zamieniając się w słodką watę. Nie darzymy ich specjalną estymą, więc sporo niechcianych opadło, stając się łupem kózek i Jagnia.
Zaraz potem na trzech pozostałych jabłonkach zaczęły uginać się gałęzie, niczym ramiona bogiń owocowej obfitości. 
Najwyższa jabłoń jest wprost oblepiona jabłkami. Owoce ma duże, twarde, słodko-winne. Latem nie zdążyliśmy otrząsnąć gałęzi zwieszonej nisko pod naporem masy małych jabłuszek i konar złamał się. Teraz co rano idąc na pastwisko wypuścić kózki schylam się, aby pozbierać te, które opadły przez noc. Wiaderko dla koników, skrzyneczka dla nas ;)
Rosochata jabłoneczka na skraju sadu stroi się w maleńkie, mocno czerwone jabłuszka. Niektóre aż bordowe, piękne. Są tak twarde, że nie sposób ich ugryźć (koniki potrafią) ale cudnie wyglądają w zimowych dekoracjach i ususzone w słoju.
Ale najlepsze, najpyszniejsze są jabłka z drzewa pochylonego do ziemi pod naporem lat. Słodkie, niezbyt twarde, soczyste... chociaż zupełnie niewyględne. Zielono-żółte, z plamami, a nawet trochę parchate - cudowna stara odmiana. Było ich niewiele i już wszystkie zjedliśmy.
Nie mieszam naszych jabłek do polityki ;) Zagospodarowuję je tradycyjnie. Te w pierwszym gatunku, okazałe i bez skaz, wkładam do wymoszczonych sianem skrzyneczek, na zimę. Teraz nasz korytarz - pełniący rolę spiżarni - wypełniony jest zapachem jabłek zamiast stęchlizny. Przeciętniaków przerabiam na przeciery, dżemy i soki, kroję w plasterki i suszę. Ostatni sort skarmiam na pastwisku, ku wielkiej uciesze naszych kopytnych. Z resztek zrobiłam ocet jabłkowy.
Jest już listopad, a one wciąż wiszą na gałęziach i spadają razem z liśćmi...

Czule ściskam,
Inkwi

niedziela, 5 października 2014

Od przybytku głowa nie boli?

Albo mogę też zacząć innym powiedzonkiem: nie miała baba kłopotu, kupiła Jagniu... kozę. Dla towarzystwa.
Młodą kózkę, ciekawską i rezolutną. Liczyliśmy - o, naiwni! - że zajmą się sobą i wreszcie Jagnie odczepi się od mojej - i Krimy - spódnicy ;) Zupełnie nie wiem, jak do tego doszło, ale nagle na pokojach mieliśmy i owcę, i kozę... I obie domagały się atencji. Na dworze obie deptały mi po piętach... gdzie ja, tam one. Co z tego, że Padre ogrodził dla nich kawał ogrodu, z krzaczkami malin i truskawek, śliwkowymi samosiejkami i bujną trawą - nie było chętnych na przebywanie tam. Kózka Dumla wyeksmitowana na noc do "koziarni" (przyszłej letniej kuchni) beczała żałośnie. 
Dumla II. Dumlę I można zobaczyć tutaj ;)


Kupiliśmy więc drugą kózkę, do towarzystwa pierwszej - półroczną Kalanthe czyli Kalę. Nie jest tak łatwo kupić w okolicy zakolczykowaną kozę, chłopi trzymający kilka zwierzaków nie chcą się bawić w rejestracje, kontrole itp. Kala nie miała kolczyka, ale ją podczepiliśmy do urodzin kozy znajomego, jako bliźniaka ;) i po wielu perypetiach udało się w końcu ją też zarejestrować. No i mamy dwie kózki... ale nie wiedzieć czemu nie wystarcza im ich własne towarzystwo. Nie mówiąc już o tym, że rozrabiają podwójnie. Cwana kózka Dumla potrafi wydostać się z każdego zamknięcia, osamotniona Kala rozpacza wniebogłosy. Jagniu nie szczędzą bucnięć, tak że biedne schodzi im z drogi. Cała trójka stara się być jak najbliżej mnie. 
Kalanthe
Efekt jest taki, że po moim, i tak skromnym, przedogródku, nie zostało śladu. A wszystkie drzewka zostały objedzone z liści do metra.
Zostałam pasterką pełnoetatową.
Od świtu do zmroku spędzałam czas w ogrodzie, pilnując trzódki. Czasami udało mi się umknąć do domu, ryglując drzwi i zostawiając Krimę na straży... starając się pośpiesznie ogarnąć, coś ugotować... Cała hołota zalegała wtedy ciasno pod drzwiami i czekała. 
Wieczorami obierałam, szatkowałam i mieszałam w garach. Ustawiałam na półkach całe rzędy słoików: jagody, paprykę, ogórki, aronię, suszone pomidory. Ceny były w tym sezonie takie, że nie dało się nie kupić, nie przerobić... 
Nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać po naszym sadzie, to nasz pierwszy rok. Czereśnia była obsypana cudownymi, wielkimi ciemnymi owocami - wszystkie zjadłam ;) Sierpień zasypał nas renklodami, nastawiliśmy wino i nalewki, porobiłam dżemy i kompoty. Za to wiśni i węgierek - jak na lekarstwo. Padre przynosił codziennie koszyk grzybów - najpierw kozaki, potem prawdziwki, trochę też podgrzybków. Mamy zapas suszonych i marynowanych na zimę, a najedliśmy się jak nigdy w życiu ;) 
Zebrałam już dynie, w tym roku tylko jedenaście, za to każda inna.
Teraz gałęzie uginają się od jabłek i gruszek... nasze zwierzaczki bardzo w nich gustują ;)
Wracając do zwierzaczków...
Nasze owce dostały baranka. Przyjechał od Rogatej Owcy, a transfer odbył się we Wrocku pod ASP - jako happening - wzbudzając pewne zainteresowanie gawiedzi ;) Młodzian jest cudnej urody, a i charakteru - podróż zniósł z godnością i bez problemów się w przyszłym haremiku zaaklimatyzował.
Baranek Zygfryd
Przez moment mieliśmy więc tuzin wrzosówek.
Jednakowoż trzynastka to moja liczba, więc i do Jagnia przyjechał kolega (no bo nie kawaler) słodki, mały, obsrany Rupercik. O miesiąc młodszy, ale ileż bardziej ogarnięty. Nie boi się Krimy, nie boi się sam spać, je mi z ręki. Chyba mamy szczęście do baranków ;) 
Kózki przeprowadziły się - wreszcie - do prawdziwej koziarni, daleko od domu ;) Chyba się im podoba. Integrują się na pastwisku z końmi i owcami - oczywiście Dumla próbuje rządzić ;) Ja trochę odetchnęłam... z przyjemnością zaglądam do nich oprócz zwyczajnej obsługi porannej, południowej i wieczornej. Stęsknione domagają się pieszczot, ale nie protestują zbytnio, gdy odchodzę.


Pozostało Jagnie, rozpuszczone do granic, głośno domagające się swoich praw i przywilejów, którymi sami je obdarzyliśmy. W dodatku z wciąż nie zagojonym kikutkiem. Nie potrafię być twarda, głucha i stanowcza, choć powinnam. Powinnam zamknąć ją z Rupertem na noc, a do uszu wsadzić stopery. 
W porównaniu z naszymi dzikimi owcami Soyeczka wygląda jak prosto od fryzjera...
...a jeszcze niedawno wyglądała tak...
Tymczasem Jagnie śpi w pokoju na swoim kocyku, a Rupercik sam, cichutko, w "letniej kuchni". Padre wyjechał na agaty do Bułgarii, wraca za tydzień i zapowiedział, że po powrocie nie chce widzieć w domu żadnych zwierzaków (chyba nie miał na myśli suk i koteczka?). A jak mam to zrobić, no jak?!

Długaśne pościsko wyszło, ale dawno nie pisałam. Nie było jak... Starałam się zaglądać do Was, ale bywało, że nie otwierałam lapcia przez kilka dni. Liczę bardzo, że teraz to się zmieni... wszak nadeszła jesień, moja ukochana pora roku, a wraz z nią dłuższe wieczory ;-))
Ściskam czule,
Inkwi ;)