niedziela, 30 stycznia 2011

Pokaż mi swoje książki

a powiem Ci, kim jesteś...?

Do tablicy wywołała mnie Madzika, a wcześniej, choć mniej oficjalnie – Klaus.

Baaardzo ekshibicjonistyczna ta zabawa. Ale pokażę Wam, a co! Przynajmniej uchylę rąbka... Ciekawe, czy pokusicie się potem o psychoanalizę ;-)



Książki panoszą się u nas po całym domu. Niektóre porządnickie stoją w regale, za szybką.



Najczęściej jednak wygląda to tak: ciśniemy się na kupkach gdziebądź;-)



Lubię otwierać książki po raz pierwszy, gładzić okładki, obwąchiwać ;-) Mam też mnóstwo starych, już kilkudziesięcioletnich. Nawzajem dajemy sobie książki w prezencie. Często pożyczam od znajomych, sporadycznie z biblioteki. Czytam zachłannie i ze wstydem przyznaję, że... wszystko, jak leci ;-)




A teraz będzie intymnie: oto półka w mojej „bieliźniarce” (ta najmniej zawalona) - nie poddana retuszowi ;-) Trzymam w niej książki z czasów, kiedy nie kupowało się ich, ale zdobywało. Brzydkie wydania, przaśne „gazetowe” okładki. Klasyka... z tych, które trzeba przeczytać koniecznie.



Jak się tak teraz zastanawiam, to w naszym domu najwięcej jest książek i kamieni - minerałów i tych zwykłych „przecudnej urody” (no może serwetek do decu jest więcej ;-). A czego nie ma? Porządku i telewizora ;-)



Często czytam kilka książek jednocześnie. Kiedy książka jest zbyt trudna albo trzeba ją przetrawić, zakąszam czymś lżejszym, pogodniejszym. I coś do oglądania i smakowania na deser ;-)



Do moich ulubionych wracam po wielokroć. To oczywiście Jonathan Carroll, Neil Gaiman i Terry Pratchett. Uwielbiam ich nie za magię ich książek, ale za to, że ta magia jest na wyciągnięcie ręki, w zwyczajnym życiu... to gadające psy, bogowie przebrani za taksówkarzy i przedsiębiorców pogrzebowych, sprytne Bagaże, niezbyt błyskotliwe czarownice, walka Chaosu z Dobrem. Za cierpki humor. Za nadzieję, że Dobro zwycięży.



Czasami zastanawiam się, jaką książkę zabrałabym na bezludną wyspę? Tylko jedną?! Nie da rady. Więc może trzy. Na pewno Jonathan Carroll. 'Prywatne życie roślin' Davida Attenborough. 'Miłość w czasach zarazy' Marqueza - bo to najpiękniejsza książka o miłości i dla mnie ważna. I może 'Ulisses' Joyce'a – bo nigdy przez niego nie przebrnęłam, a miałabym mnóstwo czasu... 'Amerykańscy bogowie' Gaimana.

A co Carrolla? 'Kraina Chichów', to na pewno. I 'Zaślubiny patyków' bo to dla mnie kultowa książka ;-) no i 'Muzeum psów', koniecznie!

No i tak to wygląda moja lista TRZECH niezbędnych KSIĄŻEK ;-) A co Wy zabralibyście na bezludną wyspę, hę? ;-)



I jeszcze pokażę Wam stosik piętrzący się na mojej szafce nocnej. Proszę się ładnie odwrócić grzbietami do obiektywu, ... uśmiech!... i oto są ;-)



A do zabawy zapraszam: Bulmę, Danusię i Kaprysię.




Postscriptum

Ten post miał się ukazać wczoraj, ale mieliśmy awarię i od piątkowego wieczoru do teraz byłam odcięta od netu. Od skype`a, blogów, informacji! Najpierw wpadłam w popłoch... ale później pomyślałam: jest dobrze. Będę miała wieczór tylko dla siebie ;-) Ogień w kominku, czerwone wino, ciepłe futra wokół mnie (pochrapujące miarowo w miarę upływu wieczoru) i książka. Wreszcie nie czytana przed zaśnięciem, kiedy w pewnym momencie wysuwa mi się z ręki i nazajutrz nie pamiętałam, co czytałam...  

Czytam pierwszy tom trylogii „Millenium” Stiega Larssona i choć nie czyta się jej łatwo, to sprawia mi ogromną przyjemność ;-)

Ps 2 
Jak nie widać wyraźnie tytułów wystarczy kliknąć na zdjęcie ;-) 

   

Pięknego słonecznego tygodnia Wam życzę!

niedziela, 23 stycznia 2011

Trochę słońca

wystarczyło wczoraj, żeby zrobić sesję bransoletkom. 

Na spacerze musiałam mrużyć oczy oślepiona ostrym słońcem. Panienki taplały się radośnie w strumykach i rozlewiskach, uważając kąpiel przy -2 za miłe orzeźwienie ;-)
Tak było wczoraj. A dzisiaj szaro, wietrznie i coś podejrzanego snuje się za oknem. Lekkie, białe... podejrzewam, że to nie topolowy puch... mokre, brrr...

To na poprawę humoru: będzie kulinarnie ;-) I trochę książkowo ;-)
Na blogu Bei zobaczyłam fantastyczną pozycję: ‘Regali golosi’ (‘Smakowite podarki’) Sigrid Verbert, zapałałam żądzą - no bo nowe inspiracje, żeby bardziej zabłysnąć na niwie rozdawnictwa ;-)  ponarzekałam, że raczej mieć nie będę... i przypomniałam sobie, że MAM! 
Dawno temu zakupiłam w... Lidlu książeczkę "Prezenty z kuchni" o której zupełnie, naśmierć zapomniałam...  Ot, muszę więcej lecytyny uwzględnić w diecie ;-) Przeszukałam więc wszystkie zakamarki i wyciągnęłam ją spod sterty różności na światło dzienne.
Oto ona:
 
Autorkę znalazłam skromnie ukrytą w stopce redakcyjnej na ostatniej stronie okładki: Jutta Gay, Kolonia.
Są tu wypieki słodkie i wytrawne, przekąski, likiery, octy i oliwy, mieszanki przyprawowe... niektóre przepisy dość zaskakujące - np. musztarda nektarynowa czy ciasto marchewkowe w słoiku.
Podane są terminy przechowywania. Zdjęcia może nie artystyczne, ale całkiem przyjemne i mogą być inspirujące ;-) 

Ujęła mnie swoją słodyczą pitna czekolada w formie serduszek na patyczkach
2 laski wanilii
100 g czekolady gorzkiej
100 g czekolady mlecznej 
odrobina mielonego chili 
30 g cukru 
tłuszcz kokosowy do posmarowania foremek
ok. 30 drewnianych patyczków do lodów
Laski wanilii rozkroić wzdłuż, wyskrobać miąższ. Oba rodzaje czekolady razem z miąższem wanilii, chili i cukrem roztopić w kąpieli wodnej i podgrzać do 40 st., następnie schłodzić czekoladę do 25 st. C.
Pojemniczki do lodu  posmarować cienko tłuszczem kokosowym. Czekoladę podgrzać ponownie i rozlać do foremek, kiedy zacznie zastygać w każdą foremkę wetknąć patyczek do lodów. Foremki wstawić do lodówki, żeby czekolada całkiem stwardniała.
Aby otrzymać gorącą czekoladę do picia wystarczy potrzymać serduszko czekoladowe w gorącym mleku i poczekać, aż się roztopi. 
Trwałość ok. 3 tygodnie.

Słodkie, prawda? W sam raz na Walentynki... a jak ktoś nie lubi walentynkowego święta, to na dzisiejszy bury dzień w sam raz.. wyższy poziom endorfin i te sprawy.. ;-) 
A tak moja królewna odpoczywa po trudach dnia ;-) Z Matrixem w nogach łóżka.

Miłej niedzieli!

wtorek, 18 stycznia 2011

Leciutko skarcona

melduję się na posterunku.
Przyznaję, jeden tydzień minął mi w letargu poświątecznym, w drugim - po prostu miałam lenia ;-)
Ee, myślałam sobie, nikt nie zauważy, że nie piszę...
No niestety - zostałam przywołana do porządku ;-)

Śpieszę się wytłumaczyć: w ostatni weekend pracowałam. W obejściu i ogródku, nad sobą, przy zaklinaniu wiosny i w dziedzinie decu... Na dowód zdjęcia "robocze" z warsztatu pracy: po najprzyjemniejszej części, czyli wybieraniu i przyklejaniu motywów, po pierwszym lakierowaniu... Teraz zostaje już tylko szlifowanie i lakierowanie, szlifowanie i lakierowanie... i wykańczanie, aż do upragnionego końca ;-) Koniec też bywa przyjemny, nie powiem... ;-)


W kwestii ogródkowej nie mam, niestety, dobrych wieści. Te powitalne krokusy są oczywiście zeszłoroczne ;-) W naszym ogródku jest teraz staw kąpielowy - ku uciesze panienek. Mamy takie miejsce, gdzie po większych opadach zbiera się woda, duuużo wody ;-) zdjęcia są z archiwum, teraz wody jest znacznie więcej - po sucze brzuchy. I o tyleż więcej uciechy!
Ja zmieniam powoli profesję i staję się pełnoetatową sprzątaczką. Po każdym wyjściu panienek - mycie podłogi ;-) A muszę Wam powiedzieć, że moje zwierzęta dostały jakiegoś przedwiosennego amoku i są nadzwyczaj ożywione. Wchodzą i wychodzą, węszą, kręcą się... Koteczek wraca do domu tylko na posiłki, krótką drzemkę i dwa szybkie głaski... No chyba że go przyduszę do poduszki, wtedy zasypia obok mnie terkocząc ;-)

A właśnie przypomniałam sobie, że jednak coś mogę pokazać! Kury! Machnęłam sobie kolejne kury do mojego wiejskiego domku ;-)
Wcześniejsza kokosz w spękanej ramce i zupełnie świeża parka Wyandottes Chicken, amerykańskiej rasy drobiu ;-)


Nie muszę już chyba nikomu mówić, że po dekoracjach świątecznych u mnie ani śladu? Mam mnóstwo wiosennych planów i... sza!... o tym potem ;-) 

Ściskam Was czule ;-)  

wtorek, 11 stycznia 2011

Jednoiglec rozdaje cuksy

w postaci 14 tłustych ćwiartek designerskich tkanin!
Różowych i niebieskich na dokładkę, pięknych jak marzenie ;-)

Losowanie 17 stycznia.
I ja się zapisałam, choć kolejka dłuuuga...
Więc lepiej nie zaglądajcie do Pracowni Jednoiglec ;-)) 

czwartek, 6 stycznia 2011

Rozkoszne

tego słowa z upodobaniem (nad)używa Marcin Kydryński w trójkowej Sjeście.
To właśnie słowo ciśnie mi się na usta, gdy chcę opisać wszystkie te cuda, które dostałam od Was ;-)
Rozwiązał mi się ostatnio worek z wygranymi 'candy'... czekałam jednak z oficjalnym podziękowaniem na ostatnią paczuszkę - od Shiraji - która wędrowała do mnie krętą i wyboistą drogą, gdyż... źle podałam swój adres ;-) No nie jestem "blondynką" , tylko trochę byłam przed świętami zakręcona ;-)
Ale warto było zaczekać ;-) 
Tak były opakowane:
oczywiście fotografowałam już puste opakowania...;-) a TO było w środku: słodkości, zawieszki do prezentów, rozkoszny notesik i wielka radość dla takiej sroki, jak ja - szkiełka i koraliczki ;-)

Aga ze Ścieżką Ku Pełni przysłała mi rozkoszne pudełeczko, które u mnie będzie pełnić rolę apteczki na atak głodu cukierkowego ;-)
Do mnie przyjechało wypełnione biżuterią. Prześliczną ręcznie zdobioną kartkę powiesiłam sobie w biurze i nie mam, niestety, zdjęcia.

Anabel z Tout en vert obdarowała mnie kolejnym rozkosznym pudełeczkiem, które stanie się szkatułką na kolczyki. Zresztą, para pięknie opalizujących kolczyków była już w nim "na rozmnożenie" ;-) 

Tuż przed świętami doszła przesyłka od Darheny. Rozkosznie pachnąca olejkiem różanym ;-)
 Wisi sobie w mojej sypialni na drzwiach od komody i pachnie...

 A zaraz po niej paczuszka od Myszy Domowej. Prawdziwie świąteczna...
  
Pragnę Cię uspokoić, Moniko, Twój aniołek ma się bardzo dobrze w towarzystwie starszych anielic ;-)

Tak była obfitość tych rozkoszności, że mogłam jakiś smakołyk przeoczyć... np. marcepan od Myszy, który uwielbiam i ktory zaraz pochłonęłam ;-) 
Jakość zdjęć tradycyjna... Te lepsze są dziełem autorek candy- zapożyczyłam bez ich zgody ;-)

Byłam dzisiaj na spacerze z suczkami, tam gdzie ostatnio chadzaliśmy z Padre... wyobraźcie sobie, że są tam wciąż nasze ślady na śniegu. 
Rozkoszne, nieprawdaż?
 Uściski!