poniedziałek, 27 czerwca 2011

Nareszcie dotarliśmy

...do Belgii, a ja wreszcie wraz z Wami, drodzy cierpliwi podczytywacze, do ostatniego odcinka naszej podróży ;-)
Nie sądziłam, że tyle mi zejdzie z opisywaniem jej, ale żyję ostatnio w jakimś siwym dymie, nijak się nie mającym do leniwego i sielskiego sezonu ogórkowego...
Do tej Belgii też się trochę śpieszyliśmy, bo chcieliśmy zdążyć do grot Han-sur-Lesse ;-)  Tych samych, które pokazała i opisała Hannah - Une Femme, o tutaj
Samo Han-sur-Lesse jest uroczą turystyczną miejscowością, jaskinie są udostępnione zwiedzającym już od ponad 100 lat, więc obsługa ruchu turystycznego jest w pełni perfekcyjna ;-) Do wejścia wiezie nas stuletnia kolejka wąskotorowa niemiłosiernie hałasując. 
Groty są wspaniałe, imponujące, ogromne... Trudno opisać słowami wrażenia, jakie funduje nam przyroda, a jeszcze organizatorzy zadbali o  dodatkowe atrakcje - spektakle "światło i dźwięk". Efekty są niesamowite. Podziemne rzeźby, misterne "firany", nawy wysokie jak sklepienie katedr i meandrująca głęboko pod ziemią rzeka Lesse...  Wewnątrz nie wolno robić zdjęć z lampą błyskową, więc pokazuję to, co udało mi się uchwycić... a uwierzcie mi, że stojąc wobec tych zdumiewających, fantastycznych wytworów natury, po prostu zapiera dech... 
Przewodnik (odziany w 5 warstw garderoby) po skończeniu wypowiedzi w języku francuskim i flamandzkim, podchodził z wyraźnym wyrzutem do naszej wyłącznie angielskojęzycznej dwójki i robił streszczenie, powoli i BARDZO WYRAŹNIE wymawiając słowa prosto w twarz ;-) 
Po wyjściu z grot oślepiło nas słońce. Wracamy na parking i po przejechaniu 2 km malowniczą drogą wśród łąk i lasów trafiamy do Belgowa w Belvoux ;-)
Pięknie położona, cicha urokliwa wieś (czy może małe miasteczko) w atrakcyjnym turystycznie regionie. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do życia ;-) 
Belgowo ma olbrzymi potencjał i zapowiada się na super pensjonat, z charakterem i duszą - dzięki wyobraźni i talentom artystycznym Hanki, no i umiejętnościom budowlanym Kota, choć jeszcze trochę pracy przed nimi... Ilość zgromadzonych cudnych przedmiotów wzbudziła mój zachwyt i najgorsze żądze ;-) Hania ma nosa do wyszukiwania starci i dawania im drugiego życia, czasem w zupełnie zaskakującej formie. Skorzystała z okazji i zabrała nas na brocante do sąsiedniej wsi, gdzie trochę poszperałyśmy wśród wystawionych rupieci i owszem - udało nam się coś zakupić, pokażę ;-)   

Psy pokochały Padre gwałtowną namiętnością i przez cały wieczór molestowały go o zabawę i usiłowały włazić na kolana ;-) Spaliśmy w przyszłym pokoju Raszka z pięęęknym widokiem na ogród i góry - najlepszy pokój w Belgowie ;-)) Cudnie tam u nich jest! Haniu i Rafale - dziękujemy, wspominamy i tęsknimy...

I to już koniec naszej podróży, jeszcze tylko 1000 km szybkiej jazdy autostradą i z powrotem w domku! Dziękuję Wam, że chcieliście mi towarzyszyć w odświeżaniu tych wspomnień ;-)
Ściskam czule! 

niedziela, 19 czerwca 2011

Śniadania i przekąski

Nasze pierwsze prawdziwe irlandzkie śniadanie zjedliśmy w Newbridge, w uroczym domku naszych przyjaciół. Wiem, że nikt przy zdrowych zmysłach i kubkach smakowych takich posiłków nie jada, ale ja się uparłam: musi być koniecznie full zestaw z szykanami ;-) Biedacy - musieli wstać godzinę wcześniej, aby je dla nas przyrządzić...
Poszczególne składniki "śniadanka" były smażone na patelni i przetrzymywane w nagrzanym piekarniku. 
A więc najpierw wysmażone plastry bekonu, "sosidżki" czyli 'sausages' czyli dość paskudne kiełbaski, biały i czarny pudding - spodziewałam się jakby budyniu, tymczasem było to coś w rodzaju naszej kaszanki ;-) Jajka sadzone, smażone pomidory i pieczarki, ciemny chleb 'sodabread' (do polskich chlebów się nie umywa)  i oczywiście - fasolka w sosie pomidorowym!
Do tego dżem z cytrusów, sok pomarańczowy i tosty. I naturalnie kawa.
Nie uwierzycie - zjadłam wszystko! Czego się nie robi dla pogłębienia doświadczeń ;-)
Wyjątkowo nie było chipsów,  które są podstawą irlandzkich dań - jak na przykład przepyszne kanapki z frytkami, chipsami i vinegretem ;-))
Dziękujemy Wam, Kingo i Marcinie, za wspaniałą gościnę i cudowną atmosferę!
Śniadania francuskiego nie celebrowaliśmy... za bardzo śpieszyliśmy się, żeby wrócić do przecudnych miejsc widzianych poprzedniego wieczoru i uwiecznić je na zdjęciach. Kawa i croissanty, mus jabłkowy, twarożek i oczywiście bagietka..
Na placu w Rouen, tym samym, na którym 7 wieków temu spalono na stosie Joannę d’Arc, pod namiotowym dachem, przypominającym odwróconą do góry dnem łódź, mieści się kościół pospołu z… małą halą targową.
Mimo wczesnej pory był tu już spory ruch. Wybór serów, wędlin, warzyw i owoców przyprawiał o zawrót głowy i oczopląs ;-)
Po długich wahaniach (osiołkowi w żłoby dano... ;-)) zakupiliśmy kilka kawałków serów, kiełbaski w typie chorizo i butelkę cydru, aby podczas podróży mieć czym nadwątlone siły wzmocnić.

Następne śniadanie jedliśmy na wiejskiej ulicy, podczas brocante czyli lokalnej wyprzedaży. Kiełbasa z zasmażaną kiszoną kapustą ulokowana w bułce. I wiecie co? - to było całkiem smaczne. Czy wszyscy już zgadli, dokąd nas poniosło? Oczywiście do Belgowa! ;-)
Ale o naszym pobycie w Belgii napiszę w następnym odcinku...
Ściskam Was czule! 

niedziela, 12 czerwca 2011

Normandia z przypadku

Plan był taki: wysiadamy z promu wypoczęci po 20 godzinach przymusowego odpoczynku i lecimy autostradą, ile się da najdalej. Wg wyliczeń komputerowych padło na miasto Rouen, o którym nie wiedzieliśmy nic, poza garścią informacji z netu: gotycka katedra, Pałac Sprawiedliwości, kościoły i domy z XV wieku... Zameldujemy się w hotelu i jeszcze polecimy coś obejrzeć - postanowiliśmy. 
A potem GPS przestał gadać... Niby wyświetlał trasę, ale komu chciałoby się patrzeć na ekran? 
No to jedziemy 'na azymut' (mapy nie mamy żadnej, no bo przecież jest GPS) ;-)
I tak, zamiast żywopłotów migających wzdłuż autostrady, objawiło nam się TO:
Jeśli Kerry było z bajki o hobbitach, to normandzkie miasteczka żywcem wyjęte z bajek o królewnach, krasnoludkach i dzielnych rycerzach ;-)
Do Rouen dotarliśmy nocą... Nie przeczuwając niczego, na krótką przechadzkę nie braliśmy aparatu, tymczasem zaraz za rogiem objawiła nam się imponująco oświetlona katedra Notre Dame, a parę kroków dalej zatopiliśmy się w gąszcz wąskich uliczek, czarujących kamieniczek z murem pruskim, zapraszających kawiarenek i pubów, niektórych dość specyficznych ;-) Nastrojowy półmrok, podświetlone detale, zachwycające dekoracje i ta atmosfera! Zrobiliśmy sobie "tour de bar" i udało nam się nie zgubić w labiryncie przejść i przesmyków... 
A następnego dnia o poranku naprawiliśmy swój błąd i popędziliśmy robić zdjęcia! Nie był to już ten sam nastrój, ale jednak... urok pozostał ;-) 
No i znowu postanowiliśmy: musimy tu wrócić!
Wybaczcie mi, że tak cedzę te wspomnienia, ale trochę się ostatnio nie wyrabiam... ;-) 
Ściskam Was czule!